Minął już ponad dzień, od koncertu, który powinien, a nie wiem czy aby napewno poruszył muzyczną świadomością mieszkańców miasta Krakowa.
Co takiego działo się na tym koncercie, że postanowiłem o tym napisać, i co najważniejsze, co to był za koncert?
W ubiegły wtorek na deskach klubu Zaścianek, podczas festiwalu dachoofka, wystąpiły dwa jakże różne zespoły, które, co tu dużo pisać- nie pasowały do siebie nijak.
Najpierw swoją muzyką uraczył nas PER-WERS. Niby nic nadzwyczajnego, ale nadal cieszy moje studenckie ucho. Kupa zabawnych tekstów i muzyka łącząca elementy ska i punk, to wizytówka zespołu, która miała i co najważniejsze wprawiła w dobry nastrój publiczność zgromadzoną w murach klubu Z.
Tylko, że support porwał się z motyką na słońce, bo nie mógł przygotować w żaden sposób słuchacza na to co nastąpiło później a co będzie meritum tej krótkiej acz mam nadzieję trafnej recenzji.
Potem było już tylko dziwniej i straszniej. Lepiej i mocniej a tak naprawdę genialnie.
Zapowiadana gwiazda wieczoru - zespół Orange The Juice, weszła na scenę ni to bokiem ni to tyłem. Ot nagle juz tam byli, a saksofon wypluwał ze swych złotych czeluści, coraz to bardziej skomplikowane dźwięki- by wreszcie wraz z innymi instrumentami rozbrzmieć z pełną energią i gracją. Kto tego nie słyszał i nie zna zespołu, o którym piszę, musi wyobrazić sobie taką sytuację, gdy oto w pomieszczeniu znajduje się 10 odtwarzaczy kolejno wyrzucających z siebie serię muzycznych kompozycji w losowej kolejności. Kompozycji jazzowych, metalowych czy ska. I co najlepsze w tej dysharmonii wyraźnie czułć się ład i opanowanie.
Nie wiadomo było gdzie patrzeć. Kiedy zespół rozpoczął koncert, wydawało się, że oto scena zaczyna płonąć, zapadać się w szaleństwie i strachu, by za chwilę zgubić się w powadze i determinacji do tego by przekazać słuchaczowi jakąś tajemną prawdę, o której wiedzą tylko oni... Zdawało by się, że uczyniono wszystko po to by odwrócić naszą uwagę od muzyki. Instrumentaliści, zmieniający swoje instrumenty, na zupełnie inne, błyski światła odbite w złotej sekcji czy przyprawiające o dreszcz pozy wokalisty to jedno, ale atmosfera, jaka temu towarzyszy to zupełnie co innego.
Pozostaje tylko podsumować. Nie muzycznie, bo o muzyce ciężko co kolwiek napisać. Show, jakiego mogli doświadczyć we wtorek szczęśliwi będący w klubie Zaścianek, nie zdarza się co dzień. Na palcach jednej ręki można w zasadzie policzyć zespoły o tak wielkiej charyźmie jak ten, który tu opisuję. Większość z nich występowała na dorocznym festiwalu Sacrum Profanum, czego chłopakom z OTJ gorąco życzę.
I jedno co bolało najbardziej. Cieszył fakt, że klub zapełnił się, i ludzie autentycznie słuchali tego co chciał wykrzyczeć, wyszeptać, czy choć powiedzieć wokalista zespołu OTJ. Ale tak naprawdę, to klub podczas tego koncertu winien pękać w szwach. Słuchacze mogliby wisieć na kratach, siedzieć w kiblu i stać za barem, zajmując każdą wolną przestrzeń, byleby tylko posłuchać tego występu.
A jednak wolne miejsca pozostawały na sali.
Szkoda. Dzięki takim występom, człowiek na nowo odkrywa w jaki sposób słuchać muzyki.
Niezależny (samozwańczy) Recenzent Miejski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz